Wioska smerfów, haszyszu i drzwi do raju – czyli Chefchaouen we wszystkich odcieniach błękitu
UWAGA!
Obejrzenie tego wpisu, przez osoby nielubiące koloru niebieskiego, grozi ślepotą lub trwałym kalectwem.
Przed przeczytaniem zapoznaj się z treścią powyższego ostrzeżenia bądź skonsultuj się z lekarzem lub farmaceutą, gdyż każde zdjęcie niewłaściwie oglądane zagraża Twojemu życiu lub zdrowiu.
Są na ziemi takie miejsca, o których nie warto się zbyt długo rozpisywać, bo trzeba je po prostu zobaczyć i tak też jest w przypadku niebieskiego oblicza Maroka, czyli Chefchaouen. To malownicze miasteczko położone w górach Rif zachwyciło nas od pierwszego wejrzenia. Medyna pomalowana we wszystkich odcieniach błękitu robi niesamowite wrażenie. Co roku wszyscy mieszkańcy pokrywają swoje domostwa coraz to grubszą warstwą farby. Przekonajcie się sami…
Niebieski był także nasz Riad, do którego jakimś cudem udało nam się trafić po kilkudziesięciu minutach błądzenia… Nie było łatwo nawet z mapą, bo większość ulic podpisana była tak… 🙂
Właściciel okazał się niesamowicie miłym i pomocnym człowiekiem, co w pełni wynagrodziło nam trudy poszukiwań. Nauczył nas jak parzyć prawdziwą marokańską herbatę, udzielił kilku praktycznych wskazówek odnośnie zwiedzania miasteczka i zaprezentował wszystkie uroki swojego lokum. Nic więc dziwnego, że na Booking.com ma ocenę 8,6 – my także z czystym sercem polecamy!
Oprócz tego, że na każdym rogu można spotkać odpoczywające w słońcu koty i grające w kulki dzieciaki, nie brakuje także „haszyszowych nagabywaczy”. Chefchaouen stanowi bowiem centrum regionu plantacji marihuany. W większości uliczek można usłyszeć jednoznaczne nawoływania, więc jeśli zauważycie, że ktoś nuci pod nosem hasz hasz, to wcale nie ma na myśli refrenu The Pussycat Dolls, tylko ewidentnie chce Wam coś zaoferować… W Chefchaouen każdy jest Twoim przyjacielem, od zakapiora w ciemnej bramie, po starszą, uśmiechniętą panią, z talerzem happy cookies. Jeśli powiesz, że i bez ciasteczek jesteś happy, to usłyszysz, że możesz być jeszcze bardziej, bo mają one różną moc, od tych „ha ha”, aż po „ha ha ha ha…”. Amatorzy haszyszowych wrażeń mogą być jednak rozczarowani, bo jak to w Maroku bywa, oszustów nie brakuje, a składanie reklamacji w tym kraju nie istnieje…
Znalazł się też albo jakiś nonkonformista, albo daltonista 🙂 Ewentualnie farby mieszał po ciemku…
Uwagę przykuwają także oryginalne drzwi. Nowe, stare, duże, czy małe, ale zawsze w tych samych odcieniach…
Poza medyną, mimo że nie jest już aż tak niebiesko, to równie uroczo. Nawet cmentarz wpisuje się w kolorystykę miasteczka.
Kazba, w której dawniej mieściło się więzienie, cieszy oczy zielonym dziedzińcem pełnym cytrusów, palm i drzew figowym, natomiast z wież rozpościera się piękny widok na góry… Spacer po tej małej fortecy, to doskonały sposób na ucieczkę od zgiełku medyny i chwilę odpoczynku w cieniu palm.
Bardzo dobrze wspominam też śniadanie zjedzone w okolicach Kazby. Oprócz tego, że za kilka złotych najedliśmy się po uszy, to wygrałam całą godzinę <3 Jak? Zapomniałam o przestawieniu zegarka na lokalny czas… Brawo ja 🙂
Jednak nie ma tego złego, bo tym sposobem mieliśmy okazję zobaczyć, gdzie lokalne knajpki zaopatrują się w świeżą miętę do herbaty… Otóż wczesnym rankiem roznoszą ją na swoich plecach takie oto babuszki.
Nie bylibyśmy sobą gdybyśmy nie wybrali się na wycieczkę w góry, zwłaszcza, że dzień wcześniej widzieliśmy mężczyznę wspinającego się o zmroku na stromy szczyt. Droga jednak okazała się na tyle ciężka i nieprzystosowana do wspinaczki, że nie dane nam było przekonanie się, czy gdzieś na górze kryje się jakaś nielegalna plantacja. Może to i lepiej? Podobno ciekawscy turyści odstraszani są z takich miejsc rzucanymi z gór kamieniami…
Niemniej jednak widoki zapierały dech w piersiach. Wschodzące słońce do połowy oświetlało niebieskie miasteczko i otoczone mgłą szczyty. Chefchaouen budziło się ze snu, wraz z dźwiękiem pierwszych nawoływań do modlitwy, rozbrzmiewających w okolicy górskim echem…
My zaś zakochani w tej rajskiej krainie ruszyliśmy w dalszą drogę, do Rabatu. Na dworcu przywitał nas pan z kwitkiem, na którym namazał coś po swojemu, po czym zażądał opłaty za „bilety”. Cóż… musieliśmy uwierzyć na słowo, że dojedziemy do stolicy, bo tabliczka na autobusie nie mówiła nam zbyt wiele… 🙂
8 Comments
Zdjęcia piękne! Nam nie udało się wybrać w góry i widzę, że jest czego żałować.
O tak! Polecam, bo to zupełnie inne oblicze Maroka! 🙂 Zazdroszczę za to Merzougi <3 Wasze zdjęcia mnie zainspirowały! Musimy się tam wybrać następnym razem! 🙂
My nie byliśmy w tym miasteczku ale podobne widoki (biało niebieskie domki) można oglądać w Kazbie Oudaja w Rabacie 🙂 Zazdroszczę wycieczki w góry i tak pięknych zdjęć 🙂
Pozdrawiam 🙂
Tak jak nie jestem może największą fanką koloru niebieskiego, tak marzę o tym, by pojechać do Maroka. Ten kraj coś w sobie ma i choć jeszcze do niego nie trafiłam, to już jestem zakochana po uszy 😉 Tunezję ubóstwiam a Maroko wydaje mi się troszkę bogatszą wersją tego kraju, więc też powinnam być zachwycona. No nic, mam nadzieję, że jakoś niedługo uda mi się tam wybrać 😉
Kapitalne zdjęcia! Tak już chodzi za mną to niebieskie cudo od kilku lat. W końcu muszę się tam wybrać. Coś pięknego! 🙂
Wybierz się koniecznie! 🙂 To jedno z piękniejszych miejsc jakie widzieliśmy, a jest naprawdę całkiem blisko Europy…
Chefchaouen to jedno z moich podróżniczych marzeń… na waszych zdjęciach prezentuje się wspaniale!
Musisz koniecznie zamienić to marzenie w cel i w drogę! 🙂