Couchsurfing na Teneryfie – w górach, w środku lasu, z dala od cywilizacji…
Do ostatniej chwili nie byłam pewna, czy uda nam się znaleźć jego ukryty w górach dom. Mieliśmy tylko kilka wskazówek dotyczących drogi. Żadnego adresu, żadnego numeru telefonu. To wszystko wydawało się zbyt piękne, by mogło się zdarzyć… Ale zacznijmy od początku. Na profil Jensa trafiłam na couchsurfingu przypadkiem. Niespełna 50-letni pan z brodą. Prawie 70 referencji, wszystkie pozytywne. Filozofia życia ujęta w jednym zdaniu: żyj powoli, oszczędzaj paliwo, chroń życie. Zaczęłam czytać dalej… Pierwsza myśl, która pojawiła się w mojej głowie to, czy aby na pewno istnieje. A może to postać z jakiejś dobrej przygodowej powieści? Zwiedził kilkadziesiąt krajów, zna 6 języków i wciąż się uczy. Tworzy muzykę, medytuje, uprawia ogród, czasem sypia w jaskini z widokiem na Atlantyk. Przez dwa tygodnie mieszkał z dala od cywilizacji, pośród przyrody, z grupą obcych ludzi. Bez dostępu do technologii i bez… ubrań. W 10 godzin przepłynął kajakiem z La Graciosa do La Alegranza… No dobra, ja też w pierwszej chwili nie wiedziałam, czy to jakiś szczególny wyczyn. Ale wystarczy dodać do tego otwarte morze (a raczej ocean) i wiatr o sile 6 stopni w skali Beauforta…10 lat temu, przeprowadził się z Niemczech na Teneryfę. I mimo że mieszka na zupełnym odludziu, w małym skromnym domku, bez takich udogodnień jak łazienka, czy ciepła woda, to od kilku lat odwiedzają go ludzie z całego świata… Postanowiłam, że muszę być jedną z nich! Muszę poznać tego człowieka! Napisałam wiadomość, z pytaniem, czy moglibyśmy zatrzymać się u niego na kilka dni. Długo nie odpisywał, ale nie traciłam nadziei. Po jego opisie domyślałam się, że w domu nie ma dostępu do Internetu. Po prawie 2 tygodniach dostałam odpowiedź z zaproszeniem, a następnie instrukcje dojazdu. 🙂 Cierpliwość się opłacała, a ja w dalszym ciągu nie mogłam w to uwierzyć… Planowaliśmy odwiedzić Jensa zaraz po zdobyciu wulkanu. Późnym popołudniem dojechaliśmy do Los Silos, a stamtąd do celu miał nas doprowadzić żółty szlak.
Żwawo ruszyliśmy przed siebie i szybko zorientowaliśmy się, że to nie będzie lekki spacerek… Po ponad godzinnej wędrówce, przez góry i lasy spośród drzew wyłonił się zarys budynku. Zboczyliśmy ze ścieżki z nadzieją, że to tutaj. Udało się! Trafiliśmy! Przywitał nas uśmiechnięty gospodarz. Zaprosił do środka i zaproponował herbatkę. I pewnie powinnam teraz napisać, że zastaliśmy uroczy drewniany domek z kominkiem i tarasem otoczonym sosnami. Ale już przed wyjazdem wiedzieliśmy, że będzie zupełnie inaczej. I było. Dom Jensa to wybudowana z opoki izba, pełniąca funkcję salonu, sypialni i kuchni jednocześnie. Bez łazienki, kuchenki, czy ciepłej wody, ale z mnóstwem książek w różnych językach.
Pierwsza myśl, która przyszła mi do głowy to, że im mniej człowiek ma, tym chętniej dzieli się z innymi. Jens oprowadził nas po swoim ogrodzie, który tak naprawdę nie miał końca, ani początku. W pewnym momencie zaczął zlewać się z leśną roślinnością. Gorczyca, aloes, kapusta, mięta, awokado… Mnóstwo ziół oraz roślin, których nazwy nie powtórzę. Część z nich próbowałam po raz pierwszy w życiu. Pomarańczowe groszki, rosnące w kwiatowych dzwonkach, przypominające pomidorki koktajlowe. Słodkie żółte pyszności podobne do pigwy, a smakujące jak jabłko. Wszystko jedzone prosto z krzaczka, sama natura. Pierwszy raz w życiu próbowaliśmy tak niesamowitych pomarańczy! Słodkie, intensywne, soczyste. Nie mające kompletnie nic wspólnego z tymi, które kupujemy w sklepach. To była wyjątkowa kolacja, pod drzewem, które nam ją zaserwowało. Skórki, które zostały Jens wykorzystał potem do herbaty.
Dokroił świeżego imbiru i zrobił nam gorący napój. Resztę wieczoru spędziliśmy na rozmowach. To zadziwiające jak wielką wiedzę ma ten człowiek. O ludziach, świecie i technologii! Mimo że nie ma internetu, ani telefonu z którego mógłby zadzwonić, to ludzie przynoszą mu zepsute laptopy, komputery, czy komórki. A on w wolnych chwila naprawia je dla rozrywki. Na prawie godzinę byłam więc wyłączona z rozmowy, gdy z Markiem zaczęli temat najlepszych systemów komputerowych, programów do tworzenia grafik i komponowania muzyki… Potem na swojej wysłużonej mapie pokazywał nam najlepsze szlaki prowadzące do wioski Masca, którą chcieliśmy odwiedzić następnego dnia. Poszliśmy spać po północy przy dźwiękach elektronicznej muzyki, skomponowanej przez gospodarza, a zbudziliśmy się razem z telewizją śniadaniową. Jens mówił tak o swoim oknie, w którym zawieszony był maleńki karmniczek. Codziennie rano ptaki urządzały tam wesoły koncert. Dzień minął nam na trekkingu przez wąwóz Barranco de Masca, potem wycieczce łódką do Los Gigantes i plażowaniu pośród malowniczych klifów. Kanaryjczycy nigdzie się nie spieszą, toteż i my kompletnie straciliśmy poczucie czasu, zapominając, że jest sobota, przez co autobusy jeżdżą rzadziej… Tym sposobem do Erjos dotarliśmy ok 21.30. W miasteczku ani żywego ducha, a przed nami góry pogrążone we mgle i ponad godzina marszu. Poprzedniego dnia przyszliśmy do Jensa od strony Los Silos, więc ta trasa była dla nas zupełnie obca… Zanim odnaleźliśmy szlak ściemniło się na dobre. Całe szczęście mieliśmy latarkę, ale nie mieliśmy pewności na jak długo starczy nam bateria. Wkraczaliśmy w coraz gęstszy las z nadzieją, że idziemy dobrą drogą. Czas mijał nieubłaganie, a my nie mieliśmy jak uprzedzić Jensa, że będziemy tak późno. Postanowiliśmy więc biec, tam gdzie było to możliwe. Las. Noc. Stromy szlak. I cisza, przerywana co chwilę przez spłoszone naszymi krokami zwierzęta. Nadwyrężam kostkę na osuwających się kamieniach, jednak adrenalina szybko neutralizuje ból. Gdzie jest ten dom? A może już go przegapiliśmy? Po chwili z oddali wyłania się czerwone światełko. Nadzieja wraca. To Jens, czeka na nas przy ścieżce. Razem z nim siedzi Tim, młody Niemiec, który przyjechał rano. Siadamy obok. Uspokajamy oddechy wpatrując się w zawieszony na gałęzi czerwony lampionik. Jens opowiada o konstelacjach gwiazd. Pokazuje na niebie ich skomplikowane układy. Każdy z nich potrafi nazwać. W takiej ciemności wydają się świecić dwa razy mocniej. I znów zaczynamy rozmowy o życiu. O tym jak ludzie pędzą za karierą, zapominając o tym co tak naprawdę jest najważniejsze. O tym jak zatracają siebie. O tym, że każdy ma wybór i że nawet w pędzącym mieście można żyć powoli… Jens dobrze zna zarówno Polskę jak i Niemcy, zaskakuje nas wszystkich szczegółowymi informacjami na ich temat. Rozpoznaje miejsca o których mówimy, część z nich miał okazję odwiedzić. Po kilku godzinach wracamy do środka. Jens rozpala ogień na palenisku w centrum izby. Siedzimy wpatrzeni w płomienie, popijamy herbatę i znów idziemy spać po północy. Tym razem przed snem Jens gra na gitarze. Podłącza ją do jednego z naprawionych komputerów. Prezentuje swoje kompozycje i komponuje nowe brzmienia… Jestem tam i nadal nie wierzę w ten klimat… Dźwięk gitary roznosi się po okolicy. Ale spokojnie, nie ma tu sąsiadów. I niby to wciąż Teneryfa, ale mam wrażenie jakbym była na końcu świata. Za oknami kompletna ciemnica. Wychodząc na siku zastanawiam się, czy nie siądę na kaktusa, albo czy jakaś jaszczurka nie udziabie mnie w tyłek. Rano kot Jensa, który wsunął się pod koc i rozłożył na mojej szyi, budzi nas rytmicznym mruczeniem. Nigdzie się nie spieszymy. Pomagamy przygotować Jensowi śniadanie. W dużym stopniu jest samowystarczalny, za sprawą swojego ogrodu. Jednak co jakiś czas chodzi do miasta, gdzie dostaje jedzenie z kończącym się terminem ważności. Chcieliśmy ugotować spaghetti, ale Jens stwierdził, że nasze składniki (makaron, pomidory w puszce itd.) wytrzymają jeszcze kilka miesięcy. Miał racje. W gościach się nie wybrzydza. Jemy po drugiej stronie ścieżki. Nie wiedzieliśmy o tym miejscu. Tym czasem Jens nazywa je swoim tarasem. Białe meble ogrodowe wyłaniają się z gąszczu paproci. W takich okolicznościach wszystko smakuje zadziwiająco dobrze.
Gorąca kawa, podgrzane na palenisku drożdżówki, świeże owoce, a do tego krówki, które przywieźliśmy z Polski. Jakimś cudem, udało mi się uchronić je przed Markiem. I znów rozmowy. Tym razem o historii, o wojnie, o holocauście. O tym co piszą książki, a jak było naprawdę. Jens znów zaskakuje swoją wiedzą, zarówno nas jak i Tima. Mówi że jeszcze nigdy nie jadł tu śniadania w tak licznym gronie. Mimo że mieszka zupełnie sam, widać, że lubi ludzi. Czas płynie powoli, słońce przygrzewa coraz mocniej. Z jednej strony widać góry, z drugiej zza drzew wyłania się błękit oceanu. Tim bawi się z kotem. Ptaki umilają nam śpiewem poranną sielankę, która przeciąga się, aż do południa. Pora wracać… Pełni wdzięczności żegnamy się z Jensem, który zaprasza nas do siebie w przyszłości. Ruszamy przed siebie. Jeszcze nie wiemy dokąd. Delektujemy się widokami, które serwuje nam okolica. Chwilo trwaj…
Jeśli chcesz jeszcze trochę poczytać o Teneryfie klikaj tutaj, a o innych doświadczeniach z couchsurfingu o tu. I polub nas na facebooku, jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś! 🙂
11 Comments
Od wielu lat przymierzam się do couchserfingu. Na chwilę obecną moje serce skradło „obozowanie na dziko”:) Miałam okazje byc na Teneryfie, jednak Wasza przygoda pokazała mi ją z zupełnie innej strony. Fascynujacy opis. Powodzenia i na pewno będe tu częstym gościem:) Pozdrawiam gorącoooo
Bardzo miło nam to słyszeć! My też poznaliśmy w tym miejscu Teneryfę z zupełnie innej strony! 🙂 Niemniej uwielbiamy tez obozować na dziko… 😉
Przepiękne miejsce! I dokładnie jest to to, czego potrzebuje moja przepracowana głowa.
Polecamy takie rozwiązanie! 🙂
Wszystkie problemy stają się małe jak człowiek pozwoli sobie na chwilę relaksu i odpoczynku na łonie przyrody 🙂
Właśnie za to uwielbiam Couchsurfing! Nigdy nie wiesz co dokładnie cię czeka, odkrywasz mało znane miejsca i poznajesz niesamowitych ludzi 🙂
Dokładnie! Poznawanie nowych miejsc dzięki ich mieszkańcom jest chyba najlepsza formą podróżowania 🙂
Te lokalne historie, miejsca niedostępne dla turystów. Coś pięknego! 🙂
Zupełnie inny obraz Teneryfy, a może i świata znalazłam w Twoim poście. Fajne przeżycie, super opowieść. Teneryfa jakiej nie znałam 🙂
Ta opowiesc jest jak z filmu. Podziwiam tego Pana ! Macie sporo odwagi 🙂 ktorej wam strasznie zazdroszcze 🙂
My też czuliśmy się jak w filmie 🙂
Nie ma co zazdrościć, trzeba spróbować samemu!! 🙂
Jezuuu, jak błogo, a jednocześnie fascynująco się to czytało…! Idealnie dla mnie na ten wrześniowy wieczór. Dziękuję!
Jejuuu jak miło to słyszeć 😀 Bardzo się cieszę!