Zimowy weekend w Bieszczadach.
To miał być zwyczajny, jesienny weekend w górach. No wiecie, liście mieniące się wszystkimi odcieniami czerwieni, bajkowe widoki na połoniny… Jednym słowem złota polska jesień w Bieszczadach. Czasem jednak wyobrażenia nijak się mają do rzeczywistości, co widać na załączonym obrazku…
Do Wetliny docieramy w czwartek wieczorem razem z grupką znajomych. Zatrzymujmy się w pensjonacie Czartoryja. Drewniane ściany i malownicze widoki zza okna idealnie oddawały górski klimat. Do tego kominek w świetlicy i szum rzeki płynącej za oknem – istna sielanka… No może poza jednym drobnym szczegółem. Przez noc ze złotej jesieni zrobiła się zima… Ale śnieg nam nie straszny, rano wyruszamy na szlak kilkunastoosobową ekipą.
Jako pierwszy cel wyznaczamy sobie dojście do schroniska Chatka Puchatka. Mimo że wszystko przykryte jest warstwą białego puchu, to okolica funduje nam piękne widoki…
Każdy dociera do schroniska w swoim tempie. Niektórzy mają już dość wspinaczki. Kapryśna pogoda i strome podejście, dały się we znaki.
Po krótkim odpoczynku pozostało pytanie, iść dalej na Smerek, czy razem z resztą wracać do Wetliny? Ambicja nie pozwoliła mi zawrócić, no i… poszłam 🙂 Została nas już tylko połowa. Bywało zimno, bywało ślisko, ale było pięknie. I jaka radość jak wreszcie udało nam się dojść na szczyt. Nawet kiepska widoczność i porywisty wiatr nie odebrały nam satysfakcji ze wspinaczki.
Gdyby nie to, że u kolegi odezwała się kontuzja kolana i że na szlaku złapała nas noc, trekking nazwałabym niemal wzorowym. Nagrodą za całodniowy wysiłek, była kolacja w Pawle nie całkiem Świętym. Cóż, grunt to mieć dobry cel… Polecam tą miejscówkę! 🙂
Byłam dumna, że udało nam się dotrzeć na Smerek, mimo warunków panujących na szlaku. Jeszcze wtedy nie wiedziałam, że „najgorsze” ma dopiero nadejść… Wieczorem dalsza część integracji, plus wygrany mecz Polska – Rumunia… Nie trzeba więc dodawać, że na regenerację nie mieliśmy zbyt wiele czasu 🙂 Mimo wszystko po kilku godzinach snu, ruszyliśmy na Tarnicę, tym razem już tylko w 6 osób. Choć było zimno, ślisko i mokro, to nie dawaliśmy za wygraną…
Turyści wracający ze szczytu, ostrzegali, że na górze jest znacznie gorzej. Jednak zapewnialiśmy, że dzień wcześniej byliśmy na Chatce Puchatka i wiemy czego się spodziewać. Jak się potem okazało, nie mieliśmy pojęcia… Bo im wyżej, tym trudniej i to wcale nie ze względu na strome podejścia. Silny wiatr ograniczał widoczność i utrudniał chodzenie, a śnieg zacinał prosto w oczy… Kamienie przykryte grubą warstwą puchu osuwały się spod stóp, a ścieżka w niektórych miejscach była tak wyślizgana, że uniemożliwiała swobodne przejście. Każdy krok musiał być więc przemyślany.
Przy silnych podmuchach wiatru brakowało powietrza, do tego stopnia, że trzeba było się zatrzymać, aby złapać oddech. To trochę tak jakby wystawić głowę przez okno podczas szybkiej jazdy samochodem. Tyle, że na szlaku nie można schować jej z powrotem do środka… Bywały momenty, gdy myślałam, że wiatr po prostu mnie zdmuchnie. Całe szczęście w pobliżu zawsze był ktoś, kogo można było się złapać. Małymi krokami udało się nam bezpiecznie dojść na szczyt Tarnicy. Zimowe oblicze tego miejsca nie miało kompletnie nic wspólnego z tym, które widziałam latem…
Krótki przystanek na rozgrzewający łyczek z piersiówki, kilka zdjęć i dalej w drogę. Zdecydowaliśmy się na dłuższą, ale jak nam się wydawało, mniej stromą trasę powrotną. I wtedy się zaczęło… Idąc przez połoniny zmagaliśmy się z przeraźliwym wiatrem. Żadnych drzew, żadnych dolin i zupełnie nic, co mogłoby nas przed nim uchronić. Po raz pierwszy w życiu na własnej skórze poczułam tak ogromną siłę natury. Bałam się, że po prostu zwieje mnie ze szlaku, a na najwyższych wzniesieniach przepaście były naprawdę strome… W pewnej chwili idąc przez ośnieżone skały, zbliżyłam się do krawędzi na tyle mocno, że musiałam wołać o pomoc. Nie byłam w stanie sama stawić oporu sile wiatru.
Całe szczęście w pobliżu był kolega, którego w ostatniej chwili złapałam za ramię… Wiatr jednym podmuchem podniósł moje nogi nad ziemię. Czułam się trochę jak na flyspocie… Szłam dalej na mocno ugiętych kolanach, żeby stawiać jak największy opór. Śnieg bezlitośnie zacinał w oczy, łzy ograniczały pole widzenia, a droga wydawała się nie mieć końca. Wreszcie udało nam się dojść do lasu, gdzie przez chwilę mogliśmy się schronić.
Dopiero wtedy mogliśmy się zatrzymać, żeby uzupełnić płyny i chwilę odpocząć. I mimo dobrego tempa znów złapała nas noc i znów wynagrodziliśmy sobie wysiłek porządną dawką kalorii… Relaks przy kominku i lokalne piwo w Bazie z Ludzi z Mgły pozwoliły nam zregenerować siły.
Ten wyjazd pokazał mi góry z zupełnie innej strony. Zawsze kojarzyły mi się z pięknymi widokami oraz przyjemnym zmęczeniem, jednak tym razem doszła do tego nutka adrenaliny… I to całkiem ciekawe uczucie. Nigdy wcześniej nie miałam na szlaku sytuacji, która zagrażała mojemu bezpieczeństwu… A tutaj były chwile, kiedy czułam, że jestem o włos od sturlania się w przepaść. Ale czy żałuję? Nie! Wręcz przeciwnie. Podobało mi się to inne, górskie oblicze. Przyjemny dreszczyk, zmieszany z nutką strachu. Jakie wnioski? Jak się chce, to można. Wystarczy odrobina zimnej krwi i zdrowego rozsądku. Warto także pamiętać o odpowiednim wyposażeniu, a zwłaszcza o wygodnych butach trekkingowych! Ciepłych, wodoodpornych i z odpowiednią podeszwą.
Zima w górach nie musi kojarzyć się tylko z nartami. Zatem do zobaczenia na szlaku! 🙂
6 Comments
Ale zazdroszczę! Super wyprawa i piękne zdjęcia!
A na tym zdjęciu, gdzie jecie kolację jest chłopak, który jest bardzo podobny do mojego znajomego ze studiów. Przez chwilę myślałam, że to on 😉
Świat jest mały, może akurat to on 🙂
Staram się namówić Narzeczonego na taki wyjazd. Pięknie!!!!!!
Polecam! 🙂 Najlepsza integracja 😉
Cudny ten nasz „koniec świata”. Oglądając zdjęcia, naprawdę zrobiło mi się zimno , brryyy;)
Ojjj cudowny 🙂 W takim miejscu nawet zimno nie przeszkadza 🙂