Candelaria – poznajemy zwyczaje Kanaryjczyków.
Do Candelarii docieramy prosto z lotniska. Szybko przekonujemy się, że na Teneryfie rzeczywiście wszędzie jest pod górkę… Upał mimo późnej godziny daje się we znaki, a my błądzimy pomiędzy wąskimi uliczkami miasteczka. W jednym z zaułków trafiamy na przykościelny plac. Mieszkańcy dekorują chodnik, na procesję Bożego Ciała, która ma odbyć się nazajutrz. Z piasku, kwiatów i barwionej soli morskiej, powstaje kilkunastometrowy wzorzysty dywan.
Uśmiechnięte dzieciaki grają w piłkę, bawią się w ganianego. Nie widać smartfonów, czy tabletów, ale widać radość. Lokalsi niewiele sobie robią z naszej obecności. Korzystamy więc z okazji podglądając ich ukradkiem z pobliskiej ławeczki.
Kwadrans później podziwiamy Bazylikę Matki Bożej w Candelarii, główny cel pielgrzymek katolickich. Czarna Madonna, czyli taka nasza Matka Boska Częstochowska, jest Patronką Wysp Kanaryjskich. Zaraz obok widać wykonane z brązu posagi dawnych królów miasteczka. Wszystko to na tle błękitnego Atlantyku.
Dochodzi 19. Mniej więcej o tej porze umówiliśmy się z Manuelem. Kanaryjczykiem, u którego mieliśmy się zatrzymać. Wykręcam numer, który podał mi na couchsurfingu i… Włącza się poczta głosowa… Automat informuje, że nie ma takiego numeru. Dzwonię jeszcze kilka razy i nic. Próbujemy odnaleźć podany adres, jednak w labiryncie poplątanych uliczek nie jest to łatwe. Jesteśmy w obcym kraju, bez noclegu, internetu i numeru do naszego hosta. Jak on właściwie miał na nazwisko…? Sprawdzam cyferki raz jeszcze i dostaję olśnienia. Kierunkowy… Tylko jaki? Szybko wertuję przewodnik i wklepuję do telefonu magiczne +34. ODBIERA! Łamanym angielskim tłumaczy, że potrzebuje jeszcze 10 minut i zaraz do nas przychodzi. Mija kwadrans, potem drugi, trzeci… A co jeśli nas wystawił i nie przyjdzie? Nieeee. Po prostu po raz pierwszy mamy okazję poczuć na własnej skórze, co to znaczy, że Kanaryjczycy żyją bez pośpiechu. Roześmiany Manuel pojawia się chwilę później. Miło się rozmawia, ale ja mam wielką ochotę zwiedzić to urocze miasteczko. Z kolei Marek, wierny kibic, bardzo chce obejrzeć Ligę Mistrzów. Idziemy na kompromis. Marek zostaje w knajpce na meczu, a ja z Manuelem wyruszamy na spacer. Co chwilę ktoś zachodzi nam drogę, racząc wesołą pogawędką. Uśmiecham się i przytakuję, choć nic nie rozumiem. 🙂 Wszyscy jego znajomi całują mnie na dzień dobry. Gdy nastawiam policzek do trzeciego buziaka patrzą na mnie z konsternacją. Nie mogą się nadziwić, że w Polsce mamy taki dziwny zwyczaj. 🙂 Manuel opowiada mi o każdej napotkanej osobie i mijanym miejscu. Widać, że wszyscy się tutaj znają i ewidentnie nikomu się nie spieszy. Ludzie bardziej cenią sobie dobre relacje, niż jakąś tam punktualność. W rodzinnym klimacie tego małego miasteczka turyści są niemal niewidoczni.
Nawet jego była dziewczyna wita mnie z uśmiechem. Chociaż z drugiej strony, kto wie co oznaczał jej hiszpański monolog :). W jednej z uliczek Manuel pyta, czy nie mam ochoty poznać jego rodziny. Zanim zdążyłam cokolwiek odpowiedzieć, wciąga mnie do małego domku. Stoję przy drzwiach wejściowych, a jednocześnie na środku salonu. Rozczula mnie widok, który zastałam. Wpatruje się we mnie kilka par dziecięcych, ciekawskich oczu. Nie wiem, czy uda mi się opisać tę atmosferę. Znów te roześmiane buzie. Dzieci oglądają bajkę, żywo dyskutując. W powietrzu unosi się zapach ciepłego popcornu. Gospodyni proponuje herbatę. Na powierzchni zaledwie kilku metrów jest nas 10, może 12. Co chwilę jakieś dzieci wbiegają do mieszkania, zajmując wygodne miejsce przed telewizorem. Zerkają na mnie ukradkiem i chowają się zawstydzone. Widać, że to bardzo gościnny i otwarty dom. Siedzę w kąciku zajadając popcorn i napawam się energią tej kanaryjskiej rodziny. Nikt oprócz mnie i Manuela nie zna angielskiego. Jednak jakimś dziwnym sposobem udaje nam się dogadać. Młoda gospodyni pyta jakie mam plany, co widziałam na Teneryfie i czy mam dzieci. W powietrzu unosi się atmosfera serdeczności i jest jej znacznie więcej, niż miejsca w tym skromnym domku. Po raz kolejny utwierdzam się w przekonaniu, że im mniej ktoś ma, tym chętnej dzieli się z innymi. Nawet nie wiem kiedy minęły dwie godziny. Zdążyło się ściemnić. Żegnam się ze wszystkimi, pełna wdzięczności za tak ciepłe przyjecie. Wracamy do Marka. Od razu widać, że mieszkańcy byli ewidentnie zadowoleni z wygranej Realu Madryt. Do późnych godzin nocnych słychać ożywione okrzyki i kibicowskie przyśpiewki. Idziemy do domu Manuela, a raczej jego taty, w którym jak się okazało, mieliśmy spać. Na miejscu zastajemy specjalny pokój dla couchsurferów. Na ścianach mapy, flagi, pamiątki z wycieczek, na półkach kolorowe alkohole i przekąski.
Cienie kolorowych świeczek tańczą na suficie. Za oknem balkon, a na balkonie mała plantacja… Manuel każe nam czuć się jak u siebie. Jest niesamowicie gościnny i poświęca nam 100% swojej uwagi. Chwilami jesteśmy tym aż zawstydzeni. Zostawiamy rzeczy i wracamy do centrum spróbować lokalnych przysmaków. Jemy kolację w lokalnej knajpce, a potem już prosto do łóżka.
W końcu dzień wcześniej o tej porze popijaliśmy jeszcze niemieckie piwo, rozkoszując się ostatnimi chwilami w Berlinie (nasz film). Nazajutrz po tradycyjnym, słodkim śniadaniu idziemy na dziką plażę. Manuel mówi, że to jedno z jego ulubionych miejsc na wyspie, znane tylko mieszkańcom. Podczas godzinnego spaceru podziwiamy piękne widoki.
Roślinność chwilami przypomina pustynną florę Maroka. Wreszcie zza zakrętu wyłania się ona. Plaża, dzika plaża… 🙂 Fale głośno rozbijają się o kamienisty brzeg. Bryza chłodzi rozgrzaną skórę. Manuel zajmuje miejsce w cieniu jaskini, a ja jak zwykle nie mogę usiedzieć w miejscu.
Załapuję się nawet na rybi pedicure, jednak nie mam pewności, czy nic nie udziabie mnie w palec, więc szybko rezygnuję z naturalnego SPA. Kilku spłoszonym rybkom, niezainteresowanym moimi stopami, udaje się z powrotem wskoczyć do oceanu.
Leniuchujemy dopóki głód nie daje się we znaki. Po powrocie z plaży Manuel pokazuje nam miejsce, w którym możemy zjeść świeże owoce morza. Gdzieniegdzie widać świętujących Boże Ciało mieszkańców, ubranych w tradycyjne kanaryjskie stroje. Muzyka roznosi się echem po okolicy. Mieliśmy szczęście trafiając na taki dzień, całe miasteczko było z te okazji pięknie przystrojone.
I choć miało się wrażenie, że tutaj czas płynie wolniej, przyszła pora się pożegnać… Manuel okazał się niesamowicie przyjaznym i gościnnym hostem. Udzielił nam wielu cennych wskazówek odnośnie zwiedzania Teneryfy i miejsc wartych zobaczenia. Nie ma to jak lokalni. Z kameralnej Candelarii ruszyliśmy do wielkomiejskiego Santa Cruz. Pora na nowe przygody…
10 Comments
jak tam pięknie 😀 a jakie piękne zdjęcia 😀
http://booksmyloveblog.blogspot.co.uk/
Pekinie pięknie 🙂 Chociaż zdjęcia i tak nie oddają całego uroku 🙂
Ach, widoki piękne 🙂 Przypomina mi to bardzo klimat Balearow, ta beztroska atmosfera, otwarci ludzie, zachowanie waszego hosta 🙂 Jest coś zupełnie innego w ich podejściu do życia 🙂 Ciesza sie chwila i życiem! Fajny wpis! Bede zaglądać częściej 🙂 pozdrowienia!
Jest dokładnie tak jak piszesz 🙂
My Polacy moglibyśmy się od nich wiele nauczyć 🙂
Nie na darmo mówi się, że podróże kształcą 🙂 Oczywiście zapraszamy częściej! 🙂
Świetny sposób na zwiedzanie nowych miejsc 🙂 Mnie najbardziej podoba się właśnie takie działanie – nie biuro podróży, tylko organizacja wszystkiego samemu i spotkania z lokalsami. Idealnie 🙂
Dokładnie! 🙂 Żadnych biur!
Organizacja na własną rękę to nie tylko duża oszczędność, ale i możliwość dostosowania podróży do swoich potrzeb 🙂
Nie wyobrażamy sobie innego sposobu 🙂
Hello M&M, I like your post 🙂
good pictures and you have talent to write and describe experiences
fantastic blog 🙂 🙂
Congratulations
and a big hug
Tkank you veru much! 🙂
It was amazing time with you! 🙂
See you in the future! 😉
with your permission I share
Yes sure! 🙂