Zagora – czym nas zaskoczyła noc na pustyni
Cały swój pobyt w Maroku od początku do końca zorganizowaliśmy na własną rękę. Łącznie z przelotami, transportem, noclegami i planem zwiedzania, bez żadnych wynajętych przewodników, czy biur podróży, z jednym tylko nieuniknionym wyjątkiem, o którym właśnie Wam opowiemy. Chcieliśmy wybrać się na pustynię, poczuć piach we włosach i spędzić noc na zupełnym pustkowiu, w towarzystwie gwiazd. Niestety nie mieliśmy namiarów na żadne wielbłądy, ani noclegi, ani nawet na oazę z chociażby jedną skromną palemką.
Siłą rzeczy ten jeden raz, zdecydowaliśmy się na wycieczkę zorganizowaną, czyli coś czego tygryski nie lubią najbardziej, ale z czym tym razem musieliśmy się pogodzić. Będzie więc o plusach i minusach takowej wycieczki, bez lukrowania i poetyckich ubarwień. Z racji, że w Internecie jak i samym Maroku oszustów nie brakuje, postanowiliśmy poszukać czegoś sprawdzonego i za rozsądną cenę. Tutaj z pomocą przyszedł poznany w hostelu Zakaria, który przedstawił nam ofertę zaprzyjaźnionej firmy. Z racji, że to była już końcówka naszego pobytu zdecydowaliśmy się na dwudniową wycieczkę do Zagory, za kusząca cenę 55 euro od osoby (w Internecie kwoty były klika razy wyższe). O 7 rano pod nasz hostel przyjechał samochód, który zawiózł nas na miejsce zbiórki, gdzie czekało już kilka osób i 2 busy. Kierowca prawie nie mówił po angielsku i gdyby nie nasza czujność pojechalibyśmy nie do Zagory, tylko na trzydniową wycieczkę do Merzougi. Przed ósmą wyjechaliśmy z Marrakeszu, a razem z nami dwie pary z Irlandii, Hiszpanii, Australijczyk, Chilijka, mieszkanka Ibizy i Polak z żoną Turczynką.
Nasz kierowca okazał się niezłym wariatem drogowym, klaksonu używał tak często jak sprzęgła, a do tego co chwile podnosił ręce i klaskał, wydając przy tym jakieś indiańskie dźwięki. Za każdym razem, gdy wyprzedzał na trzeciego, życie stawało mi przed oczami i gdybym tylko znała francuski kazałabym mu trzymać ręce na kierownicy, a nie nad głową… Patrząc na miny współtowarzyszy, większość podzielała moje zdanie 🙂 Po niespełna godzinie drogi zatrzymaliśmy się na, jak to kierowca oznajmił – foto! Widoki owszem ładne, ale podziwiane z busa nie wyglądały wiele gorzej.
Krótki postój i dalej w drogę, a potem kolejny przystanek, tym razem w miejscu produkcji oleju arganiowego, wytwarzanego ręcznie przez trzy Marokanki. Potem przerwa na herbatkę, papieroska, sklep, siku, foto i tak w kółko, aż do samej Zagory.
W międzyczasie odwiedziliśmy Ouarzazat, miasteczko słynące ze studia filmowego, w którym nakręcono sceny między innymi do Gladiatora, Asterixa i Obelixa, Helikoptera w ogniu, Mumii, Klejnotu Nilu, czy Królestwa Niebieskiego. Jest więc duże prawdopodobieństwo, że nawet nie będąc w Maroku widzieliście już kiedyś to miejsce.
Kierowca nawet tam wtrącił swoje trzy grosze, bo nie pytając nikogo o zdanie zostawił nas w jakiejś turystycznej restauracji. Smacznie było i owszem, jednak ceny już nie należały do najniższych. W każdym razie była przynajmniej okazja bliżej się poznać i trochę pogadać przynajmniej z tymi, którzy znali angielski.
A jak już o językach mowa to mieliśmy wielkie szczęście jechać z kobietą, która okazała się naszym niezawodnym tłumaczem. Z kierowcą rozmawiała po francusku, potem części pasażerów tłumaczyła na hiszpański, a reszcie na angielski. Ciężko powiedzieć co by było gdyby nie ona, bo dowiedzieliśmy się wielu istotnych informacji odnośnie przebiegu wycieczki. Po serii kolejnych zdjęć i przystanków wreszcie dojechaliśmy na miejsce. Przy drodze czekali już na nas nomadzi z wielbłądami.
Wdrapałam się więc na grzbiet jednego z futrzaków i grzecznie czekałam na rozwój wydarzeń. Po kwadransie ruszyliśmy i mogłam zacząć delektować się moim pierwszym razem na tym garbatym czworonogu.
Wszystko byłoby pięknie i ładnie, gdyby nie to, że już po kilku minutach zaczęłam zdrowo odczuwać tenże garb… Jeśli chcecie poczuć o czym mówię, to połóżcie duży kamień na krześle i przykryjcie go kocem, a potem usiądźcie, dodam, że do tego dochodzą jeszcze turbulencje… Kręciłam się i wierciłam, ale to niewiele pomogło, najwyraźniej miałam albo trefnego wielbłąda albo siodło, całe szczęście widok zachodzącego słońca chociaż trochę odciągał moje myśli od tak przyziemnych spraw jak ból pupy.
Pustynia okazała się co prawda raczej pustynką lub pustkowiem, bo gdzieniegdzie w oddali widać było światła zabudowań, ale z drugiej strony pomyślałam, że na tym wielbłądzie nie przeżyłabym kilkugodzinnej drogi w głąb piaskowych wydm, więc nie ma tego złego… Nim zaczęło się ściemniać dotarliśmy do naszej „pustynnej bazy”.
Usiedliśmy po turecku na dywanie, obok namiotu jadalnego i w takim międzynarodowym kręgu, czekaliśmy na Berber whisky, czyli marokańską herbatkę. Nomadzi powiedzieli co nieco o sobie, a potem zachęcili nas do tego samego. (Zastrzelcie mnie za jakość niektórych zdjęć, ale chcę Wam pokazać ten klimat.)
Po pogawędce przyszedł czas na kolacje. Zajęliśmy miejsca w namiocie, przy okrągłych stołach w oczekiwaniu na jedzenie. Kto by pomyślał, że ludzie pustyni mają taki kulinarny zmysł? Na pierwsze danie pyszna zupa, na drugie wielki sycący tadżin z rozpływającym się w ustach mięsem (mam tylko nadzieję, że nie wielbłądzim) i do tego pomarańcze na deser. Sama nie wiem, czy to jakiś wyjątkowy przepis, czy po prostu ta atmosfera – wszyscy razem, przy jednym stole, po turecku i z jednego tadżina… Było naprawdę przepysznie!
Po kolacji liczyliśmy na ognisko ale… okazało się, że drewno się skończyło, a jego zdobycie na pustynie wcale nie jest rzeczą łatwą, możecie sobie więc wyobrazić nasze rozczarowanie. Całe szczęście nie oznaczało to końca imprezy, gospodarze zatroszczyli się bowiem o odpowiednią oprawę muzyczną. Śpiewali w swoim języku jakąś ożywioną piosenkę, grając na bębenkach i innych instrumentach, których nazwy niestety nie powtórzę.
To był właśnie jeden z tych momentów, gdy dopadają mnie egzystencjalne przemyślenia, czyli coś w stylu: Niech mnie ktoś uszczypnie, czy ja naprawdę spędzam noc na pustkowiu, słuchając muzyki tubylców, otoczona przez ludzi z całego świata i stado zaspanych wielbłądów? – Na to wygląda, no ale wróćmy na ziemię 🙂 Na początku wszyscy nieśmiało się czaili, ale w końcu ruszyła zabawa na całego. Z racji, że takich wycieczek jak nasza, było tam w sumie ze 3, to było z kim potańczyć. Wariacjom na piasku nie było końca, porobiły się kółeczka, występy solowe, nawet jeden z nomadów zainspirowany tańcem jakiegoś chińczyka zaprezentował coś na kształt breakdancea.
Kiedy już ten roześmiany zgiełk nas nieco zmęczył, poszliśmy poprzytulać się do wielbłądów. Po wygłaskaniu zwierzaków z włosem i pod włos, przyszedł czas na spacer w księżycowej poświacie. Gdy wróciliśmy, impreza dobiegała końca, przyszła więc pora na sen. Jeden z nomadów szykował już sobie nocleg, kopiąc dołek na wydmie z widokiem na wielbłądy, zapraszając nas przy okazji na Berber TV, czyli leżenie na plecach pod gołym niebem i podziwianie gwiazd. Jednak z racji tego, że słyszeliśmy co nieco o niskich temperaturach nocą na pustyni, woleliśmy tym razem wrócić do namiotu. Ostatecznie wcale nie było tak zimno, wystarczył nam jeden śpiwór (mówiąc precyzyjniej, każdy włożył tam po jednej nodze, bo nic więcej się nie zmieściło) i dwa koce, którymi się przykryliśmy. Temperatura w nocy była raczej znośna, a nawet cieplejsza, niż to sobie wyobrażaliśmy, biorąc pod uwagę fakt, że przecież to styczeń… Wstaliśmy o świcie, żeby zdążyć zobaczyć wschód słońca. Cisza, spokój i piasek. Wszyscy jeszcze spali i tylko nieliczne wielbłądy zerkały na nas z dosłownym przymrużeniem oka.
Ruszyliśmy więc przed siebie, żeby znaleźć jak najlepszą wydmę do podziwiania widowiska, jakie miała nam zaraz zgotować natura.
Przeszliśmy spory kawałek, bo nasza baza zniknęła nam z oczu i wreszcie zobaczyliśmy pierwsze promienie.
Z tego wszystkiego straciliśmy rachubę czasu, bo przyszedł po nas jeden z nomadów mówiąc, że wszyscy kończą już jeść śniadanie i że zaraz wyruszamy. Pobiegłam więc pierwsza, żeby zabrać z namiotu nasze plecaki i upolować coś do jedzenia, a Marek został jeszcze chwile, żeby nakręcić wschód do końca. Okazało się, że zaszliśmy dalej, niż myślałam, bo w pewnej chwili straciłam Marka z oczu, a namiotów nie było jeszcze widać. Gdy wreszcie dotarłam, większość osób siedziała już na wielbłądach, a po śniadaniu zostały tylko okruszki.
Wzięłam plecak i niecierpliwie wypatrywałam Marka, mając świadomość, że on też pewnie nie zdaje sobie sprawy jak daleko poszliśmy. Czekałam i czekałam, minuty dłużyły się niemiłosiernie, a pierwsze wielbłądy zaczęły już ruszać… Poprosiłam błagalnie o jeszcze chwilkę cierpliwości, mówiąc że mój chłopak już biegnie… Tym razem zwróciłam większą uwagę na to jakiego wielbłąda wybieram i padło na przywódcę stada. Siedziałam jak na szpilkach, jednak tym razem nie przez garb, a przez to, że Marka nadal nie było… Mój wielbłąd tym razem był naprawdę bardzo wygodny, a gdy wstał, z ulgą zobaczyłam w oddali zarys lubego i kamień spadł mi z serca, chyba nawet wielbłądowi zrobiło się lżej 🙂
Nie udało mi się dłużej spowalniać karawany, więc ostatecznie Marek musiał nas dogonić. Cóż, czego się nie robi dla dobrego ujęcia. Ale żeby śniadanie… ?!
Gdy dotarliśmy na miejsce zbiórki, nasz kierowca już czekał. Droga powrotna wyglądała podobnie jak dzień wcześniej, tylko tym razem, całe szczęście, z mniejszą liczbą foto-przystanków.
W międzyczasie kierowca wywiózł nas do jakiejś wioski, na prezentacje dywanów i rękodzieła, jednak przy pierwszej okazji szybko się stamtąd ulotniliśmy. Może to lekka ignorancja, ale przecież nic z tych rzeczy i tak nie zmieściłoby się do naszego bagażu.
Kolejnym przystankiem było militarne miasteczko Aït Ben Haddou, które okazało się prawdziwym gwoździem programu. Miejsce było na tyle wyjątkowe, że ewidentnie należy mu się osobny wpis. Możecie się więc go spodziewać już niebawem 🙂
To była ostatnia atrakcja naszej zorganizowanej wycieczki. Po kilku kolejnych godzinach jazdy dotarliśmy do Marrakeszu. Kierowca przebąkiwał coś o napiwkach, ale prędzej zabrałabym mu prawo jazdy, niż dała jakiekolwiek pieniądze. Odwróciliśmy się na pięcie i ruszyliśmy do naszego hostelu, pełni pustynnych wrażeń, z piaskiem w butach i odciskami na tyłku. Ach te uroki podróży 🙂
14 Comments
Widoki są absolutnie wspaniałe! Pozazdrościć wycieczki 🙂
Nie ma co zazdrościć! 🙂 Plecak i w drogę! 🙂
Ciekawa przygoda. Piękne zdjęcia. Krajobrazy i kultura zapewne są interesujące. Tylko pozazdrościć przeżyć i przygód 🙂
O tak będzie co wspominać 🙂 Zachęcamy do takiej wycieczki! 🙂
Wspaniała wyprawa. Też lubię organizować wyjazdy całkiem sama, bo mam wpływ na wszystko. Ale raz wybrałam się na zorganizowany wyjazd autokarowy organizowany przez biuro podróży – potrzebowałam, żeby ktoś zajął się wszystkim za mnie, bo trochę bałam się organizowania wyjazdu do Turcji, kraju którego języka ani kultury nie znałam moim zdaniem wystarczająco. I o dziwo – byłam całkiem zadowolona, zobaczyłam mnóstwo rzeczy (to był objazd po całej zachodniej części :)) – mnóstwo kilometrów, czasem trochę za szybkie tempo, ale za to wszystko wynagrodził nam pilot, który był naprawdę fenomenalny i potrafił sprawić swoimi opowieściami, że kilka godzin w autokarze mijało jak chwila.
O widzisz 🙂 Na pewno tak jak piszesz bardzo dużo zależy od pilota. Nasz niestety nie znał nawet angielskiego… Są miejsca gdzie trzeba zdać się na innych, tak jak w przypadku pustyni właśnie, ale bycie panem samym dla siebie daje najwięcej satysfakcji 🙂 Zazdrościmy wyjazdu do Turcji! 🙂
Czasem nawet takie „komercyjne” wycieczki mogą okazać się bardzo ciekawe 🙂 Nie jestem typem podróżnika, który samodzielnie przedziera się przez głuszę i czasem korzystam z takich wspomagaczy! A noc na pustyni to musiało być wspaniałe przeżycie 🙂
Zuzia skoro nie jesteś takim typem jak piszesz, to jak najbardziej warto skusić się na coś zorganizowanego 🙂 Każda forma podróżowania jest lepsza od jej braku 🙂 Nie ma co z góry zakładać jak będzie na takiej wycieczce, tylko przekonać się na własnej skórze 🙂 Także zapraszamy na pustynię! 😉
Świetna przygoda! przeczytałam z zapartym tchem – od dawna marzy mi się Maroko, jego kolory, piach, wnętrza, kafelki… mam nadzieję, że wkrótce się uda 🙂 Jesteście super, że tak razem 🙂
Bardzo miło nam to słyszeć! 🙂 Gorąco polecamy Maroko ze względu na różnorodność tego raju. Od morza poprzez góry, pustynie, aż po Atlantyk:)
Od kilku lat mnie ciągnie w te strony a szczególnie do niebieskiego miasteczka Szefszawan. Kultura, kolory, zapachy i przyprawy. Aaach! Ale ostatnie wydarzenia w krajach muzułmańskich studzi mój zapał. W tym roku mamy na oku Korfu i Majorkę 🙂 Maroko – pomyślę, może w kolejnym roku 😉 Pozdrawiam
O tak, niebieskie miasteczko to był nasz number one! 🙂 Tu masz co nieco na ten temat: https://pelnapara.com/podroze/wioska-smerfow-haszyszu-i-drzwi-do-raju-czyli-chefchaouen-we-wszystkich-odcieniach-blekitu/ Majorka to też wspaniały kierunek! 🙂 I Korfu <3
Does your blog have a contact page? I’m having trouble
locating it but, I’d like to send you an e-mail.
I’ve got some ideas for your blog you might be interested in hearing.
Either way, great blog and I look forward to seeing
it expand over time.
Hi Frank 🙂
You can contact with us by our Facebook:
https://www.facebook.com/Pe%C5%82n%C4%85-Par%C4%85-530487120462120/?fref=ts 🙂